0
adamek 18 stycznia 2018 20:04


Rześki poranek w Batumi nie trwa długo. Zanim zdążymy przetrzeć oczy, zanim wytkniemy nosy z naszego domku pośród zieleni, ulice zalewa już słońce. Majowe promienie trafiają prosto w twarz piekąc lekko i oślepiając oczy nieosłonięte okularami przeciwsłonecznymi. Ponieważ wczoraj zapomnieliśmy o kolacji a w zasadzie byliśmy już na nią zbyt zmęczeni, czym prędzej ruszamy w poszukiwaniu gruzińskich specjałów. W rosnącym upale przemykamy uliczkami w poszukiwaniu cienia i miejsca, które nas urzeknie. Jest kolorowo, przyjaźnie i żywiołowo. Miasto jest już pełne swojej niespożytej energii, jakiejś dziwnej ekscytacji. Nawet pranie na balkonach wydaje się do nas szczerzyć. Idąc tymi ulicami chce się nucić pod nosem, obdarowywać każdą napotkaną osobę życzliwym uśmiechem.





Jak znajdujemy tą jedną jedyną restaurację? Jak na nią trafiamy? Przypadkiem? To chyba nie to. To raczej jakaś niesamowita sztuka odczytywania znaków zaklętych w materii. Czasem wystarczy jeden szczegół, gest. Kelner przyjaźnie migający w oknie, znudzona pani za barem czyta jakieś pismo kobiece z okularami na czubku nosa, kilku Gruzinów w czarnych skórach siedzi i głośno rozmawia przy jedzeniu. To chyba to. Shemoikhede Genatsvale Restaurant wygląda ładniej i jakoś drożej niż wczorajsza Karawan, ale może to przez to, że jesteśmy już tak głodni. Kiedy mijamy restaurację, wiemy już, że tu zjemy, więc wzajemne pytanie się „Czy ta będzie OK?” budzi w nas obojgu rozbawienie. Jasne że ta będzie OK!



Na początek zamawiamy oczywiście kawę po gruzińsku. Niesamowite, że jeszcze dwa tygodnie temu w Armenii zamawialiśmy to samo prosząc o kawę po ormiańsku, jeszcze wcześniej – w Turcji - o kawę po turecku. Gęsty płyn, który z trudem trzeba cedzić między zębami, daje dużo energii i w zasadzie kojarzy się pozytywnie. Standardową pozycją, którą obiecaliśmy sobie zamawiać codziennie i do znudzenia jest chaczapuri adżaruli czyli idealne połączenie najlepszych rzeczy na świecie: ciasta drożdżowego, sera, jajka i masła. Być tu i nie zjeść adżaruli to jak pozwolić odejść miłości swojego życia. Losowanie z gruzińskiego menu i dostajemy czaszuszuli czyli boski gulasz z wieprzowiny, pomidorów i cebuli. Wjechał jeszcze skwierczący z wbitym jajkiem. Dla takich chwil warto żyć.



Po śniadaniu idziemy nad wodę. Trudno powiedzieć aby nabrzeże i port były obdarzone jakimkolwiek obiektywnym urokiem. A jednak ten luz, słońce i chyba to czarnomorskie powietrze sprawiają, że jest tu nad wyraz przyjemnie. Nieco zaniedbane nabrzeże, surowe portowe dźwigi i jakieś zardzewiałe statki okraszone palmami i zielenią deptaka łagodnieje. Klimat psuje się kiedy zbliżamy się do stacji kolejki linowej. Tam wchodzimy pomiędzy kolejne stragany z pamiątkami i – o zgrozo – rzędy krzykliwych taksówkarzy oferujących te „najtańsze” wycieczki. Są dość napastliwi, więc uciekamy od razu do środka i nim się spostrzegliśmy, już niesieni przez potok ludzi wlewamy się z biletami w dłoniach do wagoniku kolejki. Jedziemy w górę – hen ponad dachami Batumi.



W jednej chwili wzbijamy się ponad miasto. Unosimy się żwawo ponad gwarnymi ulicami. Pod nami trąbiące samochody, stragany, przekupnie i handlarze naganiaczy, przechodnie. Coraz mniejsze strumienie coraz mniejszych głów. Coraz większe za to się pojawia za nami centrum Batumi. Wyrastają kolejne kopnięte sylwetki Alphabet Tower, Le Meridiena, Radissona, Sheratona, XIX wieczne wille i pałacyki, kopuły i kopułki, wieże i wieżyczki, zdobione gzymsy i rzygacze. Kolejka niemal przeciska się przez cały ten miks gruzińskich architektonicznych fantasmagorii. Nagle obok nas wyrastają betonowe szkielety jakiś socjalistycznych wieżowców. Ze swoimi kilkunastoma nieukończonymi piętrami wyglądają raczej jak resztki jakiegoś gigantycznego muru, który – tu wysoko – oddziela centrum od przedmieść.





Zaraz za nim zabudowa zmienia się jakby tu nie było już Batumi. Pod nami rozpościera się teraz różnokolorowa mozaika małych domów, które oddzielone są od siebie szczelną warstwą zieleni. Cały czas jest pstrokato i żywiołowo. Miasto i jego wysokie wieżowce zostały gdzieś w oddali, tymczasem zabudowa pod nami staje się coraz niższa i coraz rzadsza. Ulice są tu mniej regularne, poszarpane, a domy zdaje się pochłaniać coraz gęstsza zielona masa pomiędzy nimi. Cały czas unosimy się w górę. Ziemia pod nami zaczyna się fałdować. Coraz bardziej zaczyna przypominać las, w którym co i raz powciskane są pojedyncze wille. Pojawiają się tarasy winorośli, sady owocowe. Nad wszystkim czuwają w oddali szczyty górskie. To już nie jest gwarne miasto. To oaza spokoju i ciszy. Podróż kolejką w Batumi to droga przez trzy różne światy.







Na górze wita nas spokój. Uciekliśmy od żaru miasta. Do tego ta świeża bryza. Przed nami przepiękne masywne góry w oddali. Część szczytów jeszcze pokrywa śnieg. Tajemnicze, spowite delikatną mgłą, są wręcz kojące po agresywnym i inwazyjnym Batumi. Sielanka i spokój. Do tego kościoły, które jakby nagle się pojawiały na otaczających nas wzgórzach. Stoją dumnie pośród zieleni z tymi niesamowitymi górami w tle. Wystarczy się jednak odwrócić, aby cały zgiełk miasta, beton, szkło, stal i koszmarny brak stylu powróciły w jednej chwili.



Patrząc na Batumi z punku widokowego wysoko nad miastem, oboje zadajemy sobie pytanie: o co tu chodzi? Czy to jest ten kaukaski temperament i rozmach zaklęty w szkło, stal i beton? Czy to kompletny brak gustu? A może brak planu? A może chęć wynagrodzenia sobie czegoś, nadgonienia reszty, próba odnalezienia straconego czasu, niewykorzystanych chwil? Dlatego w całym swoim kiczowatym jestestwie to miasto jest pasjonujące. Wymyka się wszelkim ramom, trudno je zaszufladkować, trudno je nawet ogarnąć. Mówienie o kiczu to banał. Batumi jest zjawiskiem tak abstrakcyjnym, że nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś uznał je za swego rodzaju sztukę. Dziwny styl, ale coś w tym musi przecież być. Nie wierzę w przypadki.



Przepiękna pogoda i magiczne morze. Trudno oderwać od niego wzrok, trudno nie zachwycić się tym powietrzem. Trudno nie ulec urokowi gór za nami. W końcu Batumi to morze i góry. Dlatego postanawiamy, że zaraz po zjechaniu z góry wsiadamy w marszrutke i jedziemy poza miasto. Szybkie rozeznanie w pobliskim punkcie informacji i już wiemy, że jedziemy do ogrodu botanicznego. Krótki kurs zatłoczoną marszrutką to przygoda sama w sobie. Nie ma słów, żeby opisać panujący w niej chaos a jednocześnie harmonię. Nie wiadomo ile osób potrafi się wcisnąć do starego Mercedesa, ale na pewno dwa razy więcej niż przewidzieli niemieccy inżynierowie. Nie wiadomo jak kierowca jest w stanie bez patrzenia w tył wiedzieć ile osób wiezie i kto zapłacił za przejazd a kto nie. W końcu, pasażerowie są idealnie przystosowani do podróży, nawet w największym tłoku pomogą, przesuną się, ci siedzący wezmą bez pytania naszą torbę sobie na kolana. To tu obcy ludzie rozpoczynają niby nigdy nic rozmowę jakby się znali od przedszkola. Na czas jazdy wszyscy pasażerowie są jedną wielką rodziną. Z każdym przystankiem jej członków przybywa, ubywa, wymieniają się. Ten upchany do granic możliwości samochód przypomina serce pompujące krew. Jazda marszrutką to podróż przez historię miejsca i jego ludzi. Coś wspaniałego.



Jedziemy do końca – do ogrodu botanicznego. Wysiadamy pośród przepięknej gęstej zieleni i pomiędzy taksówkarzami czyhającymi na wychodzących z parku, przechodzimy i już jesteśmy w innym świecie. Tu dzieje się magia. Spokojne nadmorskie wzgórza porośnięte drzewami małymi i dużymi, krzewami, trawami i kwiatami. Jest gorąco, sucho i niesamowicie jasno. Promienie słońca zdają się odbijać o zielonych powierzchni i trafiać prosto w nasze źrenice. W powietrzu unosi się odurzający zapach suchego drewna – niczym w rozgrzanej saunie – przemieszany z aromatem traw i ziół. Jakby pod nos podstawić świeżo zerwany bukiet. Do tego w uszach dźwięczy ptasie radio. Dziesiątki ptasich odgłosów. Nie sposób ich wymienić nawet mając jakąś ornitologiczną księgę.





Droga prowadzi serpentynami pod górę. Wydaje się jakbyśmy uciekli daleko od jakiejkolwiek cywilizacji, miasta, betonu, szkła, samochodów, architektonicznego rozgardiaszu. Ogród daje wytchnienie, spokój, zapewnia powrót na łono przyrody. Docieramy na szczyt urwiska, z którego rozpościera się przepiękny widok na Morze Czarne. Aż dziwne, że przy tak przepięknych kolorach, których niestety zdjęcia nie są w stanie oddać, nazwano je „czarnym”. Nie wiem jak powinien się w takim razie nazywać Bałtyk. Pomimo taj nazwy, można na nim uczyć się odcieni niebieskiego i zielonego: cyjanowy, lazurowy, modry, lapis-lazuli, chabrowy, patynowy, szmaragdowy, seledynowy, morski – wszystkie te odcienie są w zasięgu wzroku. Na tak niewielkim kawałku morza. Morza Czarnego.





Kręcimy się po ścieżce, od jednego punktu widokowego do drugiego, nie mogąc oderwać wzroku od pięknego morza i od równie pięknej linii brzegowej. Pod porośniętym gęstą zielenią urwiskiem, niemal nad samą wodą ciągnie się linia kolejowa. Momentami przypomina to nieco włoskie Cinque Terre. Droga cały czas idzie w górę, wije się pomiędzy coraz wyższymi drzewami. Mijamy kolejne sekcje: południowoamerykańską, owocową, niską, wysoką i różaną. Wzdłuż drogi i odchodzących od niej ścieżek rosną drzewa i krzewy sprowadzane z całego świata. Informują o tym kolejne tablice i tabliczki, zdjęcia, schematy i wykresy. Może to bez sensu, ale rzadko kiedy w ogrodach botanicznych zwracam uwagę na tabliczki. Po prostu chodzę, oglądam, wdycham, słucham, gdzie się da to ukradkiem dotknę. Rozkoszuję się bliskością natury, jej energią. Nie interesuje mnie czy to eucalyptus grandis, salix babylonica, ficus benghalensis czy może phyllostachys edulis. Ważny jest jego kolor, zapach, magiczne kształty, tekstura, zapach. To się zawsze pamięta, z nazwami jest już gorzej.







co i raz, gdzieś między drzewami i krzewami trafiamy na prześwity, przez które widać świat otaczający naszą mini dżunglę. Z jednej strony otwiera się okno na przepiękne nadmorskie wzgórza. Pośród nich, spomiędzy drzew wyrastają pojedyncze domki. Wzgórza oddalają się stopniowo zasłaniane delikatną mgiełką. Daleko w tle coraz wyższe góry Kaukazu. Strojąc gdzieś ponad czubkami drzew widzimy w błyskające w oddali szkło i stal Batumi. Dalej znowu trafiamy n a widok morza. Znowu przepiękna paleta barw. Soczyście zielony bluszcz spełzający prosto do morza ze stromych klifów zamienia się niemal niepostrzeżenie w wodę, która z kolei od odcieni zielonego przechodzi łagodnie w niebieski aby gdzieś hen na horyzoncie równie niepostrzeżenie zlać się z błękitem nieba. Tak to ziemia łączy się z niebem poprzez morze.





Wewnątrz parku trafiamy na domy ukryte pośród drzew. Wyglądają na opuszczone wille, budynki gospodarcze, jeden, największy przypomina nieduże sanatorium. Obecnie znajduje się w nich administracja parku. Niemal wszystkie są tak samo zaniedbane, tajemnicze i niedostępne. Część wygląda na opuszczone, inne wręcz przeciwnie – poród swojego zaniedbania widać, że żyją. Przy jednym z nich, chronione przed słońcem przez stary parasol, wystawione są słoje z miodem i plastikowe butelki z winem. Ot jakby komuś zachciało się słodyczy lub cierpkiego, kwaśnego wina. Nieopodal, w cieniu, siedzi pan i rozwiązuje krzyżówki w oczekiwaniu na klientów.





W końcu, po przejściu kolejnych sekcji: australijskiej, nowozelandzkiej i kaukaskiej subtropikalnej, osiągamy, jak nam się wydaje, najwyższy punkt parku. Jesteśmy na szczycie urwiska, na otwartym terenie. Poniżej nas, w stronę morza roztaczają się gęsty busz i juki rodem z antypodów. Naokoło nas równo przycięte trawniki, wyłożone kamyczkami ścieżki, ławki, rabatki z niezapominajkami. Pomiędzy krzewami azalii i hortensji maleńkie stawy z szalejącymi pomiędzy liliami żółwiami i ogromnymi żabami.





Z ogrodu botanicznego robi się park. Więc chodzimy jak po parku – równiutko, alejkami łapiąc słońce i lekki wiaterek we włosy. Jak w parku, robi się tłoczno, jakby wszyscy ludzie z parku byli stłoczeni właśnie tu. Wycieczki Rosjan, wycieczki Polaków. Jest głośno, taka ilość ludzi oznacza koniec natury, koniec ciszy, łakomego pochłaniania przyrody wszystkimi zmysłami. Po kilkunastu minutach kluczenia, błądzenia i uciekania przed rozlewającymi się wszędzie tłumami nie dającymi chwili wytchnienia chcemy się jak najszybciej stamtąd wydostać.





Uciekamy więc do przodu. Nie chce nam się już wracać, po drugiej stronie przecież też musi być jakieś wyjście. Schodzimy powoli ścieżką, mijamy kolejne sekcje: himalajską, śródziemnomorską, wschodnioazjatycką. Przy okazji kolejne domki i domeczki, szkółki drzew, ogródki. Gdzieś pośród tego wszystkiego stolik pokryty kwiecistą ceratą w lilie. Na nim lokalne przysmaki: miód, orzechy. Obok leżą kolorowe, niczym gigantyczne kredki czurczchele czyli orzechy związane sznurkiem, gotowane w soku z winogron, masie z mąki kukurydzianej i cukru, tworzące coś w rodzaju batona. Za nimi pięknie poskładane niczym kolorowe poszetki tklapi tzw. kwaśny lawasz, czyli wysuszony mus owocowy sprasowany na cienkie niczym papier płaty. Smaczna oaza w tym lesie stopniowo przechodzącym z jednej strefy klimatycznej w drugą. Nie od razu spostrzegamy, że sosny i świerki zastępują cedry, które po chwili przechodzą w bambusowe zarośla.





Jeszcze tylko sekcja meksykańska i północnoamerykańska i znajdujemy się przy parkingu, knajpach i dużej liczbie czyhających na nas taksówkarzy. To może oznaczać tylko jedno – wyjście z parku. A jednak. Tylko nie wiemy dokładnie gdzie jesteśmy i jak się stąd dostać do Batumi. Wszyscy naokoło mówią oczywiście, że to daleko, nic nie jeździ i chętnie zabiorą nas swoją taksówką do miasta. Na szczęście ochroniarz mówi, żeby iść drogą kilometr do Chakvi, tam jest główna droga do Batumi i na pewno się coś znajdzie. Więc ruszamy. Otoczenie zmieniło się nie do poznania. Z nabrzeżnych klifów i trudnych do umiejscowienia na mapie lasów ogrodu botanicznego przenieśliśmy się na... tonącą w słońcu wiejską drogę. Naokoło trawa, drzewa owocowe, jakieś nieużytki, pola, płotki. Czasem wyskoczy znienacka krowa. O pobliskim ogrodzie botanicznym przypominają jedynie jakieś pojedyncze juki, rosnące znienacka tu i ówdzie. Szybko docieramy do głównej drogi i jeszcze szybciej łapiemy – dosłownie – pierwszą marszrutkę jaka przejeżdża. Jak wszystkie tu – jedzie do Batumi.



Znowu cudowna przejażdżka marszrutką. Obserwowanie tego co dzieje się w środku – ludzie ich gesty, rozmowa, uśmiechy, troski, słuchanie co mówią mimo że nie mamy pojęcia o czym. W końcu to co na zewnątrz. Kiedy wyjeżdżamy na długi prosty odcinek nad samą wodą, pojawia się przepiękna panorama centrum Batumi. Moja ulubiona. Stąd te kosmiczne kształty pokrzywionych budynków wydają się jeszcze bardziej nierzeczywiste. Ginące za delikatną błękitną mgiełką wydają się fatamorganą, jakimś zwidem, który zaraz zniknie. Muszę przyznać, jest w tym jakiś urok. Podróż do miasta wydaje się bardzo krótka. Ciekawe czy to dlatego, że powroty są zawsze przecież szybsze, a może dlatego, że tak lubię jeździć marszrutką i czas tu po prostu leci szybciej.





W Batumi jesteśmy już bardzo głodni. Coś dziwnego jest w podróży. W natłoku wrażeń, karmieni wszystkimi zmysłami zapominamy chyba o żołądku a ten się nawet zbytnio nie przypomina. W efekcie nagle, po całym dniu przychodzi ten moment. Zdajesz sobie sprawę, że od 8 godzin nie jadłeś. Znajdujemy poleconą nam restaurację z „typowo” gruzińską kuchnią. Podchodzimy do tego z ostrożnością i rezerwą, ale brak wifi, płatność tylko gotówką i gruzińskie menu dobrze wróżą. Niedożywienie chyba odebrało nam zdolność trzeźwego myślenia, bo z braku chinkali, zamawiamy rosyjskie pielmieni. Nadal nie wiem dlaczego... Do tego standardowo zielenina – nasze odkrycie z Kaukazu: pęczek świeżych ziół: pietruszki, kolendry, estragonu, dymki i jeszcze jakieś liście o pysznym lekko pikantnym smaku. Jedzone w całości, a nie żadne posiekane.





Zamawiamy pyszny, jeszcze ciepły chleb. Mały ekspryment: badridżani – zapiekane bakłażany z pastą z orzechów włoskich. Ostre, mocno orzechowe, doskonałe. Nie możemy sobie odmówić chaczapuri adżaruli – tak jak obiecaliśmy sobie, do przejedzenia! Kiedy pytamy panią, co jest w „firmowym”, które jest najdroższe, odpowiada, że jest „charosze”. Kiedy wjeżdża, okazuje się, że jego firmowość polega na tym, że jest ogromne, ma jeszcze więcej sera i jaj. Uczta w Gruzji to zwyczajnie bajka. Po to tu przecież przyjechaliśmy. Żeby jeść! Pic już trochę mniej. Przed przyjazdem czytałem, że w Gruzji są doskonałe lemoniady. Ich kolory raczej odpychają, przywodząc na myśl jakieś radioaktywne ciecze. Smak niektórych również pozostawia wiele do życzenia. Moim faworytem jest tarhun – wypróbowana lata temu w Moskwie lemoniada z bylicy draganka czyli bylicy głupich, czyli popularnego estragonu. Słodki napój gazowany o wyraźnym smaku estragonu. Po tysiąckroć: nie.





Po kolacji mamy to dziwne uczucie, że w nasze serca pompują topiony ser z rozpuszczonym masłem i żółtkiem. Wiemy, że nie uśniemy jeszcze długo, więc postanawiamy „spalić” chaczapuri. Idziemy w stronę centrum. Mijamy parki, jeziora, budowy kolejnych wyszukanych wieżowców. W pewnym momencie słyszymy jakieś straszne wycie. Co jakby bliżej nieokreślone zwierze. Okazuje się, że to jakieś foki, morsy czy inne podobne stworzenia wyją zza ścian pobliskiego delfinarium. Trochę to przerażające. Dalszy spacer uliczkami Batumi nas uspokaja. Łagodne ciepłe światło od powoli zachodzącego słońca sprawia, że miasto wydaje się ładniejsze. Wszystkie te ostre, nowoczesne kształty stają się łagodniejsze, bardziej pastelowe, przyjazne dla oka.





w końcu docieramy do plaży. W świetle zachodzącego słońca Ali i Nino wyglądają niczym odlani z czystego złota. Przechadzamy się wolno pustą kamienistą plażą. Wzdłuż cały czas zamkniętych jeszcze barów. Plaż przyjemnie chrzęści pod nogami. Dźwięk ten bardziej przypomina odgłos przerzucanych klocków LEGO niż kamieni. Od morza wieje coraz chłodniejszy wiatr. Jakby niósł ze sobą życie, bo Batumi znowu odżywa. Na ten krótki moment pomiędzy dniem a nocą. Ali i Nino rozpoczynają swój codzienny, powolny taniec. Stopniowo zapadają się w sobie, by po chwili oderwać się od siebie i oddalić. Znowu cisza i setki wpatrzonych oczu. Tak. Jest wiele powodów, ale chociażby dla tej chwili warto przyjechać do Batumi.

więcej: http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/gruzja/

szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku i na Instagramie

Dodaj Komentarz