+2
Michał Wachowski 9 lutego 2017 22:20
Wielu z was ma zapewne listę celów, jakie chciałby w swoim życiu zrealizować. W moim przypadku jedno z miejsc na podium zajmowało zobaczenie koszykarskiej drużyny - Celtics i samego miasta - Bostonu. Wierzyłem, że kiedyś uda mi się to zrobić. Nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie sądziłem jednak, że stanie się to tak szybko. Szalony jak początkowo mi się wydawało plan, na jaki wpadłem przed około rokiem, w stu procentach wypalił.

Długa droga za Ocean

Chcieć, a móc to oczywiście dwie inne sprawy. Zanim mogłem na poważnie zacząć myśleć o wyjeździe, musiałem udać się do konsulatu Stanów Zjednoczonych w Warszawie. Panem sytuacji był tam mężczyzna za szklaną szybą, który po usłyszeniu mojej historii miał zadecydować, czy zasłużyłem na zobaczenie Ameryki. Nie ukrywam, że miałem obawy. 25-latkowie, którzy dopiero co skończyli studia i od niedawna pracują, nie zawsze są weryfikowani pozytywnie. Wydanie 160 dolarów (dobrze ponad 600 zł) na wniosek się jednak opłaciło. Urzędnik dał mi zielone światło (wizę turystyczną), życząc udanych wrażeń z TD Garden.

Ja i Amadeusz, kibicujący swoją drogą Bruins, odwiedziliśmy Boston (a przy okazji też Nowy Jork i Waszyngton) na przełomie listopada i grudnia minionego roku. Jeśli chcecie wybrać się na wschodnie wybrzeże USA, polecić mogę wam taniego i komfortowego przewoźnika – Norwegiana. Za bilety na trasach Berlin-Londyn-Boston i Boston-Londyn-Warszawa (lecąc Dreamlinerem) zapłaciliśmy nieznacznie ponad cztery tysiące złotych (około dwa tysiące od osoby). Na bostońskim lotnisku czekał na nas przy okienku kolejny urzędnik, który ostatecznie decydował o wpuszczeniu na teren USA. Rozmowa okazała się tylko formalnością i po kilku pytaniach o cel pobytu dostaliśmy potrzebną pieczątkę. Przypadki, gdy Polak nie zostaje wpuszczony i odesłany z lotniska do domu się oczywiście zdarzają. Większe ryzyko jest jednak w miastach obleganych przez Polaków – jak Chicago czy Nowy Jork. W naszej, liczącej przeszło dwieście osób kolejce na lotnisku w Bostonie nie spotkaliśmy natomiast żadnego z naszych rodaków.



Wreszcie w TD Garden

W pierwszym dniu naszego pobytu mogliśmy nacieszyć się samym miastem. Boston był tego dnia opustoszały, ponieważ Amerykanie zostali w domach, ciesząc się Świętem Dziękczynienia. Beantown jest stosunkowo niewielkim miastem – przynajmniej w porównaniu do NYC – ale zapewniam was, że jest w nim co robić. Jedna z większych atrakcji to Freedom Trail, nieco ponad 2-milowa trasa, na której zobaczyć można najważniejsze historyczne miejsca w Bostonie. Urokliwie jest poza tym w Common Park czy w porcie z zacumowanymi statkami. W końcu, po zachodzie słońca, udało mi się zobaczyć też upragnione miejsce – TD Garden. To, co najlepsze, czekało mnie jednak dzień później – czyli mecz Celtics z San Antonio Spurs.



Bilety na spotkania w TD Garden warto nabyć jeszcze przed wylotem. My pozyskaliśmy je za pośrednictwem serwisu TicketMaster. Akurat wejściówki na San Antonio odkupiliśmy tam od jednego z karnetowiczów. Pozostało nam tylko je wydrukować i pokazać przy bramce w hali. Jako że piątek był w Ameryce dniem wolnym, hitowe spotkanie NBA ze Spurs rozpoczynało się już o 13:00. Emocje, jakie towarzyszyły mi, gdy jechałem metrem i później, kiedy już pieszo zbliżałem się do hali, otoczony setkami kibiców w zielonych koszulkach, były nie do opisania. Klimat koszykówki można poczuć zresztą jeszcze w tunelach metra na North Station. Ściany są tam oklejone nikim innym jak liderem zespołu – Isaiahem Thomasem (na każdym kroku można natknąć się na hasło: „Pick me last again”).

W TD Garden zjawiliśmy się dużo wcześniej, nim rozpoczął się mecz – po godzinie 11:00. Zajęło mi kilka minut, by oswoić się z myślą, że dotarłem do miejsca, które tak chciałem zobaczyć. Podobno, gdy zobaczyłem parkiet, żółte krzesełka i biegającego na rozgrzewce Kelly’ego Olynyka, z zachwytu rozdziawiłem usta :-) Czas do samego meczu minął mi bardzo szybko. Umilał go realizator, na górnym telebimie wyświetlając siedzących w hali kibiców. Hitem dnia była kobieta, która przez trzy minuty poprawiała fryzurę do zrobienia selfie. Biedaczka nie zauważyła, że przez cały ten czas znajduje się na telebimie, ku uciesze podśmiechujących się kibiców. Sama hala zaczęła na dobre wypełniać się dopiero na kwadrans przed początkiem meczu. Oprawa spotkania i prezentacja drużyny (mimo że znam ją tak dobrze z ekranu komputera) zrobiła na żywo ogromne wrażenie. Jeśli chodzi o otoczkę widowiska sportowego, my Europejczycy, możemy się od Amerykanów jeszcze sporo nauczyć.



Sam mecz oglądaliśmy w sektorze balkonowym (BAL329), ale widok na parkiet – jak z prawie każdego miejsca w hali – był doskonały. Przyznaję, że siedzenie wysoko ma też swoje plusy. To właśnie tu znajdują się na ogół ci najbardziej żywiołowi kibice, którzy skandują różne hasła i budują atmosferę. A ta w czasie samego meczu była niesamowita. Byłem na wielu wydarzeniach sportowych, począwszy od meczów piłkarskich w Szkocji, a skończywszy na Euro 2012. Nigdy nie czułem jednak takich ciarek na plecach, jak po kolejnej trójce Isaiaha Thomsa. Ogródek żył własnym życiem. Tego nie da się opisać – to po prostu trzeba zobaczyć. Jedynym niedosytem jest to, że Celtowie tego meczu ostatecznie nie wygrali. W pierwszej połowie – a zwłaszcza w pierwszej kwarcie – grali jednak basketball, który robił ogromne wrażenie.

Na szczęście nie wyjechałem z Bostonu, nie widząc żadnej wygranej :-) Moim drugim i ostatnim meczów Celtics było starcie z Sacramento Kings. Miałem co prawda obawy, czy atmosfera w hali będzie równie dobra jak na hicie ze Spurs, ale jak się okazało, martwiłem się niepotrzebnie. Ogródek rozgrzali do czerwoności zieloności sami zawodnicy, tworząc zacięte widowisko. Prowadzenie w tym meczu zmieniało się po niemal każdej akcji, a wszyscy skandowali dwa hasła: DE-FENCE i Let’s go Celtics! Ostatecznie, po wzorowej końcówce, Celtowie wygrali 97:92. Tym, co najbardziej zapamiętałem z tego meczu był efektowny blok Ala Horforda na DeMarcusie Cousinsie. Fani – w tym ja – zgotowaliśmy mu wtedy owację na stojąco.

Cieszę się, że przy okazji mego wyjazdu miałem też szansę obejrzeć Ogródek od drugiej, hokejowej strony. Lód, ukryty w czasie meczów pod parkietem, sprawia, że podczas spotkań NHL jest wyjątkowo zimno. Inni są też kibice. Boston jest miastem multikulturowym i na koszykówkę chodzą dosłownie wszyscy – od rodowitych mieszkańców po azjatyckich studentów i Afroamerykanów. Odniosłem natomiast wrażenie, że hokej jest sportem białych. Na trybunach nie wypatrzyłem ani jednej czarnoskórej osoby i tylko kilku Azjatów. Tym, co pozostało takie same była atmosfera. Zadbali zresztą o nią hokeiści Bruins. Wyrównująca bramka bostończyków padła dopiero na sekundy przed końcem spotkania. Ostatecznie bostońskie Miśki wygrały ten mecz po serii karnych.



Ile to kosztuje?

Wyjazdu do Bostonu to wydatek – i to nie mały. Nie ukrywam, że mocno nadwyrężył mój portfel, ale ani przez chwilę nie żałowałem, że się na tę wyprawę zdecydowałem. Przy okazji pobytu w USA udało mi się zwiedzieć też inne miasta na wschodnim wybrzeżu, ale jeśli zdecydujecie się tylko na Boston – taki wyjazd nie będzie kosztować fortuny.

Wiza do USA – około 650 złotych.
Przeloty Norwegianem z przesiadką w Londynie/Oslo – 2/ 2,5 tys. złotych od osoby.
Bilet na mecz Celtics – najtańsze w granicach 280 zł (moje kosztowały około 400/500).
Nocleg – pokój 2-osobowy na jedenaście dni w Bostonie kosztował 3800 zł, ale są też nieco tańsze opcje.
Wyżywienie – polecam bostońskie pizze, makarony i pączki z Dunkin’ Donuts. Można zamknąć się w 80 złotych na dzień.







PS: Tekst o samym Bostonie, a także innych miastach na wschodnim wybrzeżu, planuję napisać niebawem.

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

jasiek1212 10 lutego 2017 06:36 Odpowiedz
Brawo :) Warto spełniać swoje marzenia :) Ja od dzieciństwa marzę o meczu NBA, konkretnie Chicago Bulls. Myślę, że w niedalekiej przyszłości odwiedzę USA :)